08 grudnia

Dzieci księży. Nasza wspólna tajemnica – Marta Abramowicz

Dzieci księży. Nasza wspólna tajemnica – Marta Abramowicz


Autorka „Zakonnice odchodzą po cichu” wydała nową książkę. Tym razem postanowiła skupić się na dzieciach księży. Kiedy pierwszy raz (a było to w czerwcu 2017 roku na festiwalu książki w Opolu) usłyszałam jakim tematem postanowiła zająć się autorka, bardzo się ucieszyłam. Nie ukrywam, że po „Zakonnicach...” moje oczekiwania względem nowego reportażu były ogromne. Autorka próbowała zrozumieć co czują dzieci i matki księży oraz ich pozycję w społeczeństwie.

Marta Abramowicz na wstępie wspomina, że materiały do książki zbierała przez dwa lata, że dotarła do bardzo wielu osób, które znają przypadki księży, którzy złamali celibat i pełniąc posługę kapłańską mają dzieci. Jednocześnie tłumaczy, że „problem” ten jest powszechnie znany, ale stanowi temat tabu i bardzo trudno było skłonić do rozmów matki, dzieci księży, czy samych kapłanów. Ja mam jednak wrażenie, że autorce brakło determinacji. Na książkę składa się dosłownie kilka historii o dzieciach księży, a bardziej o matkach dzieci księży. Przy czym historie te są trochę… nijakie. Gołym okiem widać, że do książki zostały wprowadzone jedyne zgromadzone historie (na których publikację autorka zyskała zgodę), nie zaś te, które najlepiej odzwierciedlałyby istotę problemu lub ukazywałyby różne przejawy problemu, a przede wszystkim różne perspektywy. Przytoczone historie to jednak i tak najmocniejsza część tej książki. W momencie, kiedy dopiero co zaostrzył się mój apetyt i chciałam poznać kolejną historię okazało się, że… to już wszystkie opowieści, które udało się zgromadzić autorce. Mniej więcej w połowie książki kończy się wszystko to, co w niej najlepsze. Całe mięso zostało rzucone, dalej mamy już tylko okruchy.

W drugiej części autorka przytacza przeprowadzone przez siebie wywiady ze specjalistami (antropolożką, historykiem, byłym księdzem), które są raczej naukowymi dywagacjami nijak niepowiązanymi z opowiadanymi historiami. Czarę goryczy przelało jednak przeprowadzone przez autorkę badanie ankietowe… wśród studentów (głównie psychologii i socjologii, co już zupełnie wypacza wyniki). Może Was nie będzie to raziło, ale włączyło się moje zboczenie zawodowe i muszę to napisać: po raz kolejny autorka poszła po najmniejszej linii oporu. Naprawdę? Badanie ankietowe wśród trzech grup wykładowych ma nam powiedzieć cokolwiek o analizowanym problemie i pozwolić na diagnozę postaw wobec celibatu? Szczególnie, jeśli pytamy o to przyszłych socjologów i psychologów, którzy nie są reprezentatywną grupą, ze względu na inną wrażliwość społeczną. Jeśli autorce zależało na poznaniu opinii młodego pokolenia i miała ograniczone możliwości powinna pokusić się chociaż na przeprowadzenie badania na losowej próbie studentów jednej, czy dwóch uczelni (naprawdę można to zrobić nie wydając ani złotówki, mi do pracy magisterskiej jakoś się udało).

Nie sposób nie porównać „Dzieci księży...”, do „Celibatu. Opowieści o miłości i pożądaniu” Marcina Wójcika. Jeśli pamiętacie moją recenzję (a jeśli nie, to można ją przeczytać tutaj), byłam pod ogromnym wrażeniem tego, z jaką rzetelnością i obiektywizmem podszedł do tematu autor. Podczas gdy Marcin Wójcik starał się ukazać wielowymiarowość problemu, różne perspektywy oraz wiarygodne statystyki, Marta Abramowicz (mam takie wrażenie) poszła trochę na skróty i jedynie pokazała nam malutki fragment układanki. A szkoda, bo podjęła się naprawdę ciekawego tematu.

Z bólem serca to piszę, ale „Dzieci księży...” to chyba największe rozczarowanie tego roku. Po „Zakonnicach...”spodziewałam się, że nowa książka utrzyma poziom, tymczasem otrzymałam naprawdę słabą książkę. Jeśli interesuje Was temat celibatu, to zdecydowanie bardziej polecam wspomniany wcześniej reportaż Marcina Wójcika. O  posiadania dzieci przez księży, i reakcjach władz kościelnych na takie „wpadki” więcej dowiecie się z „Celibatu”, niż z „Dzieci księży”.

18 listopada

Cud grudniowej nocy - Magdalena Majcher

Cud grudniowej nocy - Magdalena Majcher


Jeśli macie ochotę na wprowadzenie siebie w świąteczny nastrój, to najnowsza powieść Magdaleny Majcher jest ku temu świetną okazją. Tym bardziej, jeśli nie lubicie typowych, często banalnych, świątecznych lovestory. Autorka przyzwyczaiła nas do tego, że w opowiadanych przez siebie historiach porusza trudne tematy. I choć książka przepełniona jest nostalgią i skłania do refleksji, to jednocześnie pełna jest ciepła i pomaga przypomnieć sobie co w świętach jest najważniejsze.

Jedna rodzina, dwa pokolenia, pięć kobiet. Każda z nich skrywa zupełnie inne troski i zmartwienia. Jest grudzień, trwa przedświąteczne szaleństwo. Każdy przygotowuje się do świąt na swój sposób. Dla jednych oznacza to gruntowne porządki, i szykowanie świątecznego menu, dla innych kupowanie prezentów albo zadbanie o to, aby każdy kąt mieszkania odpowiednio (czyt. świątecznie) prezentował się na Instagramie. Ale nie wszyscy czują magię świąt. Magdalena, jak co roku, zadbała o to, aby tę magiczną wigilijną noc spędzić w pracy. Teresa z kolei zmęczona corocznym stresem związanym z organizowaniem świąt pragnie świętego spokoju. Jej siostra, Maria marzy za to o czymś dokładnie odwrotnym: aby w końcu zgromadzić rodzinę przy wigilijnym stole. Tymczasem Kamila i Kinga mierzą się z własnymi, niespodziewanymi problemami. Czy zdarzy się tytułowy cud grudniowej nocy i każda z bohaterek odnajdzie szczęście w te święta?

Często bywa tak, że spoglądając na życie innych, nawet z naszego najbliższego otoczenia, wydaje nam się, że wiodą idealne życie. Tymczasem każdy skrywa jakieś sekrety. Niektórymi nieszczęściami żyje cała rodzina, ale ile smutków kryje się za drzwiami mieszkań, z dala od czujnego oka otoczenia? Historie bohaterek pokazują jak trudno jest zachowywać pozory szczęścia, ale także jak odnaleźć szczęście i nauczyć się dalej żyć po stracie. Przede wszystkim jednak pomagają na nowo odkryć, co tak naprawdę jest najważniejsze w świętach i jaka siła tkwi w rodzinie.

Magdalena Majcher w swojej świątecznej powieści porusza problemy, które są tak uniwersalne i ponadczasowe, że każdy odnajdzie coś dla siebie. Jednocześnie jednak osadza akcję w znanym nam świecie pełnym pompowanej przez marketing świątecznej gorączki trwającej już od listopada, idealnego świata Instagrama i innych mediów społecznościowych, czy niezobowiązujących relacji prosto z Tindera przy jednoczesnym odwołaniu do tradycji pielęgnowanej przez starsze pokolenie, czyli świąt okupionych szałem sprzątania, gotowania i dbania o to, aby wszystko przebiegło idealnie. A przecież w świętach nie jest najważniejsze to, aby spełniać oczekiwania innych, ale żeby spędzić je z tymi, z którymi chcemy. Bo na tym polega cud grudniowej nocy. Bo wigilia to najbardziej magiczny dzień całym roku. I choć w głębi duszy wie o tym każdy z nas, to warto sięgać po takie książki jak ta, aby sobie to na nowo uświadomić. Żeby usiąść i zastanowić się, co dla nas jest najważniejsze w świętach.

I pozwólcie, że zakończę cytatem:
W ten dzień chcemy wszyscy razem usiąść przy stole. Na chwilę zapomnieć o kłopotach. Wspólnie celebrować świąteczny czas, bo przecież cudem jest, że udało nam się znowu spotkać przy choince. Może nie w tym samym gronie, bo życie pisze różne scenariusze, ale nadal razem.

PS. Napisałabym, że to idealny pomysł na świąteczny prezent, ale uważam, że powinno ją się przeczytać przed świętami. Jednak jeśli robicie prezenty na Mikołajki to będzie to świetny prezent dla każdej kobiety ;-)

04 listopada

Karuzela – Paulina Świst

Karuzela – Paulina Świst


Ostry seks. Ostry język. Ostra jazda” - Paulina Świst pozostaje wierna swojej pisarskiej dewizie i wraca do nas z czymś nowym. I bardzo się cieszę, bo to już sprawdzony sposób na sukces, a „Karuzela” - pierwszy tom nowej serii zdaje się to potwierdzać.

Kilku znajomych prawników postanawia rozkręcić karuzelę podatkową, czyli z prawniczego na nasze: zarobić grube miliony na przekrętach dotyczących vatu. Wśród wspólników są Oni. Przyjaźnią się od czasów studenckich. Oboje tkwią w bezsensownych małżeństwach. Ola żyje z mężem hazardzistą, Piotrek z żoną chorą psychicznie. Obrzydliwie bogaci, ale sfrustrowani swoimi małżeństwami szukają pocieszenia w zdecydowanie milszym towarzystwie. W końcu rodzi się między nimi uczucie. Wszystko świetnie się układa, ale do czasu. Coś poszło nie tak, ktoś ich zdradził i doniósł do organów ścigania. Olka trafia do więzienia. Kto doniósł? Czy dla prawniczki istnieje jeszcze jakiś ratunek? Być może, bo do akcji wkraczają doskonale znane nam z wcześniejszych książek autorki Kinga i Lilka.

Mam wrażenie, że z każdą kolejną książką Paulinie wyostrza się poczucie humoru. Dialogi między głównymi bohaterami są bezbłędne. Czytasz i się śmiejesz, nie ma innej opcji. Potoczny język, odniesienia do kultury masowej i jej aktualnych trendów (nawet radiowy hit znany z „weź nie pytaj, weź się przytul” został wpleciony w dialog między Olą a Piotrkiem) sprawiają, że jak zwykle książka tej autorki stanowi świetną rozrywkę i miłą odskocznię od tego, co czytam zazwyczaj. Ale ważna jest też fabuła. Choć jest to naprawdę krótka książka, to dzieje się sporo. I nie mam tu na myśli wyłącznie scen erotycznych. Uczciwie trzeba przyznać, że fabuła nie jest skomplikowana ani przesadnie rozbudowana. Otrzymujemy za to krótką, ale pokręconą historię niezłych łobuzów. No bo jak to tak, prawnicy? Tacy (delikatnie rzecz ujmując) nieuczciwi, z kryminalistami się dogadują? No niezły obraz prawniczego świata przedstawia nam wciąż nie ujawniająca swojego prawdziwego nazwiska autorka reprezentująca środowisko, o którym takie niegrzeczne rzeczy pisze.


Jeszcze jedno, przypominam, że książki Pauliny Świst to ten rodzaj literatury, który ma służyć czystej, prostej rozrywce. Nie oczekujcie więc wzniosłego języka, czy wyrafinowanej kompozycji. Jeśli rażą cię przekleństwa, albo potoczny język raczej nie sięgaj po tę książkę. Tym, którzy czytali poprzednie książki Pauliny Świst powiem tyle: autorka trzyma poziom i korzysta ze sprawdzonych w poprzednich książkach rozwiązań, jak choćby oddanie głosu obojgu głównych bohaterów ;-)

04 listopada

Czarownice nie płoną – Jenny Blackhurst

Czarownice nie płoną – Jenny Blackhurst


Czy tylko ja uważam, że dzieci w horrorach są najbardziej przerażające? Gdy sięgnęłam po thriller psychologiczny „Czarownice nie płoną” zamiast starać się jak najszybciej rozwiązać zagadkę tajemniczych zdarzeń, do których zaczęło dochodzić w małym prowincjonalnym miasteczku, gdy pojawiła się w nim Ellie, ja dałam się wciągnąć w grę, która niejednokrotnie przyprawiała mnie o dreszcze.

Kiedy cała rodzina Ellie ginie w pożarze domu, jedenastoletnia dziewczynka trafia do rodziny zastępczej mieszkającej w Lichocie. Mniej więcej w tym samym czasie do swojego rodzinnego miasta wraca Imogen – psycholożka, która chce rozpocząć nowe życie. Za wszelką cenę chce pomóc dziewczynce poradzić sobie ze stratą, samotnością oraz odnaleźć w nowej sytuacji. Nie może być przecież tak, że o wszelkie zło oskarża się małą, bezbronną dziewczynkę, która boryka się z traumą po stracie całej rodziny. Dziwnym trafem jednak, złe rzeczy dzieją się tym, którzy w jakikolwiek sposób narażą się Ellie. Czy to możliwe, aby dziewczynka siłą woli robiła krzywdę innym? I czy miała coś wspólnego z pożarem, w którym zginęła jej rodzina?

To jest naprawdę mroczna historia. Cały świat wykreowany przez autorkę tworzy klimat jak z horroru. Mamy tu małe miasteczko w którym każdy zna każdego i żadna tajemnica się nie uchowa, nawet jego nazwa (Lichota) jest przygnębiająca. Trudne do wyjaśnienia zdarzenia, dziwne wypadki i przypadki, czytając łatwo odnieść wrażenie, że zło czai się tuż za rogiem. Do tego dochodzi smutna mała dziewczynka, która nie potrafi zdobyć akceptacji rówieśników. W całej urzędniczej machinie nieco po macoszemu potraktowano jej przypadek, a przecież niemal na jej oczach zginęła cała rodzina. Jest samotna i szuka za wszelką cenę akceptacji oraz kogoś, kto byłby do niej przychylnie nastawiony. No i jest jeszcze Imogen, psycholożka borykająca się z własnymi problemami, pełna wątpliwości i determinacji by pomóc dziewczynce. Młoda kobieta robi wszystko co w jej mocy, walczy o normalne warunki sprzyjające rozwojowi Ellie. Aby to się udało musi jednak zmierzyć się z demonami przeszłości, które zostawiła opuszczając Lichotę wiele lat wcześniej. Jej zaangażowanie znacznie wykracza poza standardy zawodowe, ale może tylko tak da się pomóc Ellie?

Autorka nie tylko stworzyła niesamowity klimat, ale także poruszyła istotne tematy takie jak brak akceptacji otoczenia, czy wpływ dysfunkcyjnej rodziny na dorosłe życie osób, które nie zaznały ciepła domowego ogniska. Żal mi serce ściskał gdy rozdział po rozdziale odkrywałam z czym na co dzień musi borykać się Ellie. Autorka bardzo dobrze przedstawiała perspektywę dziewczynki – co prawda nie była to narracja pierwszoosobowa, ale oddawała sposób myślenia dziecka. I choć bulwersowało mnie to, z jaką reakcją otoczenia spotykała się Ellie, muszę przyznać, że i mnie przerażała.

Zwykle w thrillerach najważniejsze jest dla mnie rozwiązanie zagadki. „Czarownice nie płoną” są tu poniekąd wyjątkiem. Oczywiście, że byłam ciekawa jak to się wszystko skończy, nawet częściowo przewidziałam finał, ale o wiele bardziej doceniam tym razem klimat, który sprawił że wielkie emocje towarzyszyły aż do ostatniej strony. „Czarownice nie płoną” to jeden z lepszych thrillerów tego roku, to historia która przeraża, bulwersuje, czasem wywołuje współczucie, czasami gniew. Jedno jest pewne, to jedna z tych książek, która zostaje w głowie na dłużej i skłania do zastanawiania się, jak dalej potoczyły się losy dziewczynki i całej Lichoty.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Albatros.


30 października

Lissy – Luca D’Andrea

Lissy – Luca D’Andrea


Istota zła”, czyli debiutancka powieść Luci D’Andrei ujęła mnie majestatem gór, ukazaną siłą natury i klimatem, który udało się stworzyć w tamtej historii. I oto autor powraca z kolejną powieścią, której akcję osadza gdzieś tam za górami, za lasami, za siedmioma wodami. Czy tak nie zaczynają się baśnie? Owszem. Czy „Lissy” jest czymś, co mogłoby się wpisać w ramy tego gatunku? Może poniekąd jest, ale bliżej jej do mrocznej opowieści typu „Jaś i Małgosia” braci Grimm niż do współczesnych disneyowskich cukierkowych bajek. Przede wszystkim jednak „Lissy” to naprawdę mroczny thriller. Po raz kolejny autor funduje nam międzygatunkową niespodziankę, którą niezwykle trudno zamknąć w jednej szufladzie.

Przenieśmy się w okolice Tyrolu lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Marlene ma misternie uknuty plan. Chce zerwać ze swoim dotychczasowym, dostatnim życiem u boku męża zbira. Podejmując decyzję o wcieleniu planu w życie, szybko rozbija się on o rzeczywistość. Oczywiście, że coś poszło nie tak. Na skutek nieoczekiwanych zdarzeń, Marlene ze swojej pięknej rezydencji trafia do bardzo skromnej pustelni położonej wysoko w górach. Jej gospodarz, Simon Keller obejmuje bohaterkę troskliwą opieką. Pomiędzy nimi nawiązuje się pewna nić porozumienia, choć jak się wkrótce okaże, każde z nich skrywa pewne tajemnice. Ona poszukiwana jest przez męża, który wydał na nią wyrok śmierci – zlecając poszukiwania tajemniczemu Zaufanemu Człowiekowi „pociągnął za spust”. Simon z kolei z oddaniem pielęgnuje swoje dzieci (świnie) oraz kontynuuje rodzinne tradycje przepisywania Biblii. No i jest jeszcze Lissy. Kochana Lissy, mała Lissy. Lissy, która wciąż jest głodna (na samo jej wspomnienie przechodzą mnie dreszcze!).

Autor prowadzi wielotorową narrację. Oprócz dwóch najważniejszych perspektyw ukazujących akcję poszukiwania żony przez Herr Wegenera oraz poczynania Marlene i Simona ukrytych w niemalże odciętej od świata pustelni, mamy okazję podróżować w czasie. Poznajemy wówczas istotne fakty dotyczące zdarzeń minionych, które wywarły istotny wpływ na głównych bohaterów. Poznając przeszłość Marlene, Simona Kellera oraz Herr Wegenera doszłam do przekonania, że to właśnie ludzie i ich dramaty są kluczowym elementem tej historii. Każdy z nich ma inną historię, każde z nich przeżyło całkiem sporo w swoim życiu. I każde z nich postradało zmysły na swój własny, oryginalny sposób. Autor kreuje postacie bardzo kompleksowo, to nie są przypadkowi ludzie, ale skomplikowane konstrukcje psychiczne. Wszystko co dzieje się w ich głowach wynika z wcześniejszych doświadczeń, które raz po raz autor przedstawia nam wtrącając opowieści dotyczące przeszłości bohaterów.

Muszę przyznać, że motyw poszukiwań Marlene w ogóle nie zrobił na mnie wrażenia i mógłby w ogóle nie pojawić się w tej powieści. Jednak to, co wydarzyło się tam wysoko w górach, w tej małej i mrocznej pustelni szokowało i przerażało jednocześnie. Kochana Lissy, mała Lissy. Kim jest? Czego chce? Gdzie kryje się prawdziwe zło? I czy da się coś z tym wszystkim zrobić, aby wszyscy żyli długo i szczęśliwie?

Muszę przyznać, że „Lissy” to jedna z bardziej oryginalnych propozycji wśród thrillerów psychologicznych. Autor prowadzi z nami grę, trochę nas oszukuje próbując sprowadzić nas na manowce mamiąc nam oczy poszukiwaniami prowadzonymi przez tajemniczego Zaufanego Człowieka, podczas gdy zło przybrało zupełnie nieoczekiwaną postać. Poza tym, odwołanie się do motywów baśniowych, o których nie bez powodu wspominałam na początku to coś, czego zupełnie nie spodziewałam się w tego typu powieści. Największą jednak tajemnicę skrywa Lissy... ale jaką musicie odkryć sami.

13 października

Na krawędzi – A. F. Brady

Na krawędzi – A. F. Brady


Na krawędzi” to debiutancka powieść A. F. Brady – nowojorskiej psychoterapeutki, która zainspirowana doświadczeniami zawodowymi napisała książkę BARDZO psychlogiczną. Podobno to thriller, choć mi zabrakło w nim typowego dla tego gatunku napięcia. Najważniejsze jest jednak to, że autorka wprowadza nas za bramy pewnego centrum psychiatrycznego, a tam zastajemy istny „dom wariatów”. Tylko kto jest bardziej nienormalny: pacjenci? A może terapeuci też mają swoje za uszami?

Samantha James postrzegana jest jako najlepsza terapeutka w centrum psychiatrycznym Tyflos. Ulubienica przełożonej, szanowana i podziwiana przez współpracowników, nigdy nie odmawia pomocy i godzi się brać na swoje barki najcięższe przypadki. Świetnie sobie ze wszystkim radzi. A tak przynajmniej myślą inni. W rzeczywistości to rozchwiana emocjonalnie alkoholiczka, która raz za razem popełnia błędy życiowe i zawodowe. Tymczasem do ośrodka trafia tak zwany „trudny pacjent”. Richard nie chce współpracować, jego dokumentacja medyczna niewiele o nim mówi, nikt nie potrafi nawiązać z nim kontaktu. Sam po raz kolejny chcąc udowodnić, że jest wartościowym człowiekiem i terapeutą godzi się na przejęcie opieki nad tajemniczym pacjentem. Daje się wplątać w dziwną grę i wkrótce tak naprawdę trudno powiedzieć kto tu jest pacjentem, a kto terapeutą.

Główna bohaterka to mocno pokręcona postać. Jej psychika jest bardzo krucha, podejmuje decyzje, które działają na nią autodestrukcyjnie. Zupełnie nie radzi sobie ze swoim prywatnym życiem, mimo że bardzo dokładnie analizuje sytuacje, w których się znajduje i opisuje je w swoim „pamiętniku”, bo taką konwencję przyjęła autorka powieści. To co robi po godzinach oczywiście wpływa także na jej życie zawodowe. Popełnia tyle rażących błędów, że to aż niedorzeczne, że zbudowana przez nią fasada nie legła w gruzach. Przed większością współpracowników udaje jej się ukrywać swoje przewinienia. No, ale pamiętajmy, że mamy do czynienia z „domem wariatów”. Ale zaraz, czy to nie oznacza, że Sam codziennie styka się ze specjalistami od zdrowia psychicznego? Ze specjalistami, którzy nie zauważają stanu swojej koleżanki lub nie chcą go zauważać narażając przy tym zdrowie i życie pacjentów ośrodka. Dla mnie to dość absurdalny i niedorzeczny aspekt tej historii.

Autorka trafnie przedstawia to, jak relatywnym pojęciem jest „normalność” i jak niewiele różni terapeutów od ich pacjentów. Pewnie nieraz słyszeliście opinię, że na psychologię idą ci, którzy sami potrzebują pomocy psychologa. Otóż nasza główna bohaterka jest doskonałym potwierdzeniem tej tezy. Przy czym jak dla mnie, autorka stworzyła zbyt przerysowaną postać. Do tego stopnia, że po każdym kolejnym „problemie” jaki pojawiał się wskutek postępowania głównej bohaterki myślałam, że teraz to już na pewno zawiną ją w kaftan, ale nie, bo po co, przecież jest super terapeutką. Mam nadzieję, że w prawdziwym świecie nie dochodzi do podobnych sytuacji, bo to naprawdę niewiarygodne i niedopuszczalne (co znaczy, że w Polsce pewnie tak jest ;-)).

Zabierając się za lekturę „Na krawędzi” byłam przekonana, że to thriller psychologiczny. Zaczęłam czytać oczekując momentu, w którym wreszcie zdarzy się coś, co będzie choćby zalążkiem mrocznej tajemnicy, którą musimy odkryć. Tymczasem bohaterka opowiadała nam o kolejnych dniach w pracy, kolejnych wieczorach mocno zakrapianych alkoholem spędzanych w towarzystwie swojego mocno pokręconego partnera i dziwnej grupy znajomych. Dzień za dniem, godzina za godziną. Żadnego trupa w szafie, żadnego dreszczyku emocji, nic co wskazywałoby na to, że trzymam w rękach thriller, za to szczegółowe analizy psychologiczne bohaterki, która racjonalizowała swoje zachowanie. Dlatego byłabym daleka od szufladkowania tej książki jako thrillera psychologicznego. To niewątpliwie powieść psychologiczna, ale bardziej dramat niż thriller.

To co muszę docenić, to bardzo interesujący klimat jaki udało się stworzyć autorce. Książka jest dość mroczna. Przedstawienie świata zza bram centrum psychiatrycznego to zawsze interesujący mnie motyw. Zwykle jednak głos oddaje się pacjentom, ukazując ich perspektywę lub skupiając się na ich problemach. Ukazanie problemów z jakimi zmaga się personel zakładu zamkniętego oraz tego, jak wielka ciąży na nich odpowiedzialność, to coś co wzbudziło we mnie największe zainteresowanie. A jednocześnie było źródłem największej frustracji: no bo jak tak można pozwolić, aby ktoś kto sam potrzebuje natychmiastowej pomocy specjalisty od zdrowia psychicznego miał w swoich rękach tyle władzy…

Ja nie do końca „kupuję” tę historię, nawet zakończenie nie było jakoś specjalnie zaskakujące (skoro miał być to thriller, to tego bym tu oczekiwała!). Jakoś za dużo „ale” nazbierało mi się w przypadku tej książki. Co ciekawe, w międzyczasie czytałam sporo pochlebnych opinii na jej temat, dlatego może warto ją przeczytać i wyrobić sobie własne zdanie?

20 września

Nikt nie idzie – Jakub Małecki

Nikt nie idzie – Jakub Małecki

Wiecie co jest fajnego w blogowaniu o książkach? To, że dzięki propozycjom od wydawnictw czasami trafiam na takie perełki jak „Nikt nie idzie”. W życiu nie pomyślałabym, że tak bardzo spodoba mi się ta książka, że zostanie w mojej głowie na dłużej. Niepozorna, niezbyt długa. A jednak potrafi zrobić na odbiorcy piorunujące wrażenie.

Olga jest trochę rozbitkiem w tym skomplikowanym, współczesnym świecie. Niby młoda, zdolna i ambitna, a jednak nie do końca potrafi znaleźć dla siebie miejsce na ziemi. Poznajemy ją po urywkach z życia, niby przypadkowych, a jednak niezwykle znaczących. Pewnego dnia spotyka niepełnosprawnego mężczyznę (chłopca? młodzieńca?) w niezwykle trudnym dla niego momencie. Coś każe jej nawiązać z nim kontakt, zaopiekować się przypadkowo spotkanym Klemensem. Kim jest ten młodzieniec oraz jaka jest jego historia dowiadujemy się z rozdziałów poświęconych jemu i jego rodzinie. Istotne momenty z życia obojga bohaterów, naładowane niezwykłym ładunkiem emocjonalnym, doprowadzają nas do tego dziwacznego „tu i teraz”.

Gdy zaczynałam czytać tę lekturę, poczułam ukłucie rozczarowania, gdy okazało się, że nie jest o tym, o czym pomyślałam, że jest na podstawie opisu z okładki. Wiecie:
ona samotna, on samotny i zamknięty we własnym świecie. Ich losy przetną się ponownie na skrzyżowaniu ulic w chwili tragicznego zdarzenia
oraz obietnica buzujących wielkich emocji sugerowały, że to będzie smutna historia o trudnej miłości. Ale to zupełnie nie tak. Choć rzeczywiście buzowały wielkie emocje, a i nieszczęśliwej miłości nie zabrakło, to zupełnie nie w ten sposób, którego się spodziewałam. To nie była kolejna banalna historia o miłości, to skomplikowany twór, który zmuszał czytelnika do czynienia wielu domysłów, przeżywania trudnych chwil razem z opisywanymi postaciami.

Mimo, że szybko okazało się, że nie takiej historii się spodziewałam, coś kazało mi czytać dalej. Był to kunszt z jakim Jakub Małecki pisze o emocjach, o zdawałoby się losowych scenach z życia przypadkowych postaci. Wydaje nam się, że to tylko sztuka dla sztuki. A jednak wszystko nabiera sensu, z rozsypanych kawałków układanki dochodzimy do tego, co chciał nam przekazać autor. Zachwyciło mnie to, w jak subtelny sposób Małecki wplata w fabułę tak wiele trudnych tematów, między innymi: niepełnosprawność, samotność, poszukiwanie własnej ścieżki, radzenie sobie ze stratą, czy branie odpowiedzialności za decyzje podjęte w przeszłości. Poznajemy bohaterów w obliczu trudnych momentów życiowych, które odbiły niejedno piętno na ich życiu i poprowadziły ścieżką, której się pewnie nie spodziewali. A wszystko to wplecione w taką do bólu realistyczną współczesność. To nostalgiczne historie z życia wzięte, które są idealne na długie jesienne wieczory skłaniając do refleksji. 

Wiecie co jest najtrudniejsze w tej lekturze? Świadomość, że „takie rzeczy po prostu się zdarzają...”. Mimo, że to historie zupełnie obcych ludzi, z którymi nawet nie musimy się w żaden sposób utożsamiać, to „Nikt nie idzie” ma pewien uniwersalny wymiar, który sprawia, że każdy odbiorca znajdzie w niej swoje głęboko skrywane obawy. Zabierając się za tę książkę miejcie świadomość, że historia w niej opowiedziana zostanie z Wami na dłużej.

15 września

W żywe oczy – JP Delaney

W żywe oczy – JP Delaney


Pamiętacie jedną z głośniejszych premier ubiegłego roku w dziedzinie thrillerów psychologicznych? „Lokatorka” zrobiła naprawdę dużą furorę. Od niedawna w księgarniach dostępna jest nowa powieść autora ukrywającego się pod pseudonimem JP Delaney. „W żywe oczy” to kolejny emocjonujący thriller, który choć trochę mało realistyczny, wciągnął mnie i zapewnił doskonałą rozrywkę na kilka wieczorów.

Claire to niezwykle uzdolniona aktorka. Studiuje aktorstwo na jednej z lepszych amerykańskich uczelni. Do Stanów przyjechała z Wielkiej Brytanii chcąc zerwać z niewygodną przeszłością. Nie ma jednak zielonej karty, a co za tym idzie trudno jej zdobyć środki niezbędne do utrzymania się w Nowym Jorku. Kiedy ze względów formalnych trudno jej znaleźć prawdziwą rolę w filmie, sztuce, albo chociaż teledysku, decyduje się na współpracę z firmą prawniczą specjalizującą się w sprawach rozwodowych. Wykorzystując swoją urodę i grę aktorską demaskuje niewiernych mężów.

Zasady są proste: nawiąż rozmowę, nie bądź za szybko bezpośrednia. To on musi złożyć jednoznaczną propozycję. Wszystko komplikuje się, gdy ma zdemaskować tajemniczego profesora Patricka Foglera. Podczas pierwszego spotkania ten nie ulega pięknej nieznajomej. Claire pierwszy raz w swojej „karierze” dostaje kosza. Aby odkryć sekrety profesora będzie musiała odegrać swoją rolę życia… czy aby na pewno istnieją sekrety warte takiej ceny? Decydując się na wykonanie tego zadania, aktorka godzi się na wiele poświęceń. Zgadza się na to, aby grać swoją rolę 24 godziny na dobę, myśleć i zachowywać się jak odgrywana postać bezustannie, aż cel zostanie osiągnięty. Czy nie jest to jednak zbyt duże igranie z ogniem?

Co do zasady bardzo lubię pierwszoosobowe narracje w powieściach. Pozwalają nam poznać tok myślenia bohaterów i zrozumieć ich tok postępowania. Claire czasami wydaje się, że jej życie to film, dlatego jej narrację przecinają fragmenty scenariuszy, w których dopowiada sobie co musieli powiedzieć inni, gdy jej nie było w pobliżu. W przypadku „W żywe oczy” poczułam się jednak trochę oszukana, bo nasza bohaterka igra z nami. Niby to ona prowadzi narrację, niby wiemy o niej wszystko, a jednak kolejne zwroty akcji wprawiają nas w coraz większą konsternację. Co jest prawdą, a co grą? Co dzieje się naprawdę, a co nasza bohaterka sobie tylko wyobraża?

Liczba zwrotów akcji jakie funduje nam autor (i stworzona przez niego bohaterka) sprawia, że ilekroć wydaje się, że udało się rozgryźć tę historię, wszystko obraca się o 180 stopni i na nowo trzeba rozpracowywać bohaterów. I to właśnie cenię w tym gatunku. To pierwsza moja lektura, w której motyw aktorstwa odgrywa tak wielką rolę. W fabułę wplecione są różne podejścia do wykonywania tego zawodu. Poznajemy także jak wygląda aktorskie „życie od kuchni”. I choć Claire godzi się na odegranie roli, która nijak nie wpisuje się w zwyczajne aktorstwo, to ten aspekt był bardzo interesujący.

Na wstępie wspomniałam, że fabuła jest niezbyt realistyczna. I właściwie to jedyny zarzut, jaki mogę mieć wobec tej lektury. Nie będę rozwijać tego wątku, bo nie da się tego zrobić nie zdradzając fabuły. Niemniej jednak, doceniam oryginalność pomysłu na tę historię i nietuzinkowe jej opowiedzenie.

01 września

Naturalista – Andrew Mayne

Naturalista – Andrew Mayne



Dziś razem z „Naturalistą” udajmy się do lasu.. poszukajmy trochę trupów! Zabił je niedźwiedź, a może ktoś próbuje wrobić niewinne zwierzę? Odpowiedzi poszukuje pewien profesor bioinformatyki, którego studentka padła ofiarą mordercy, co do którego nie możemy być pewni nawet gatunku! Jakie tajemnice skrywa w sobie natura? „Naturalista” to w końcu jakiś powiew świeżości w thrillerach wydawanych w ostatnim czasie.

Profesor Theo Cray zostaje zatrzymany jako podejrzany o morderstwo swojej dawno niewidzianej studentki. Wszystko wskazuje jednak na to, że samotna wycieczka do lasu Juniper zakończyła się atakiem niedźwiedzia. Policja szybko zamyka sprawę a odpowiednie służby organizują polowanie na oskarżonego (biedny misiek!). Dociekliwość badacza każe jednak Theo sprawdzić kilka kwestii… i coś mu w tym wszystkim nie pasuje. Co rusz podsuwa policji nowy trop, nowe dowody jednak wszyscy mają go za szaleńca. I być może mają rację? Theo korzystając ze swojej wiedzy naukowej i napisanego przez siebie programu komputerowego rusza śladem mordercy. Tylko kim, a raczej czym on jest?

Theo to typowy szalony naukowiec. Rzuca wszystko co dla niego istotne i rusza śladem mordercy. Jego niebywała inteligencja pomaga mu odnajdywać kolejne zwłoki. Potrafi zobaczyć coś, co dla innych nie ma żadnego znaczenia. Widzi powiązania, tam gdzie inni widzą chaos. Kojarzycie serial „Kości”? Uwielbiałam go oglądać ze względu na jajogłowych, którzy potrafili wyciągać wnioski na podstawie tak (wydawałoby się) absurdalnych danych, że miałam wrażenie, że to raczej czary i magia niż dochodzenie. Tam, intelektualiści byli doceniani przez organy ścigania, w przypadku Theo nikt nie chciał go słuchać. Tylko szaleniec zdecydowałby się podjąć śledztwo na własną rękę rezygnując z dotychczasowych osiągnięć i ryzykując własne życie.

Książkę czyta się bardzo szybko. Ma krótkie rozdziały i pierwszoosobową narrację, która pozwala nam poznać motywacje i tok myślowy naukowca (to jest naprawdę super! Czytając opis wydarzeń opisany z innej perspektywy naprawdę wiele byśmy stracili). Fajnie tak wczuć się w bycie wybitnym naukowcem, który ma wszystkie cechy typowe dla tego typu ludzi: profesor Theo Cray jest bardzo inteligentny, totalnie zafiksowany na punkcie swoich badań, potrafi wykorzystać swoją wiedzę w innych dziedzinach, ale jest też nieco nieporadny społecznie. Ale mimo świadomości tego wszystkiego, mimo szczegółowego przedstawiania swojego toku myślowego, w niektórych momentach trudno było mi zrozumieć decyzje podejmowane przez naukowca.

Samo rozwiązanie tajemnicy było zadowalające, ale sposób dojścia do niego nieco mnie rozczarował. Według mnie zadziało się trochę zbyt wiele. Finałowe sceny trochę odrealniły dla mnie całość. Chyba pierwszy raz w życiu uważam, że tego wszystkiego było… za dużo. Pewnie dla większości będzie to atut, bo jedno jest pewne nie będziecie się nudzić. Ale to moje jedyne zastrzeżenie, a książkę naprawdę warto przeczytać.

Mam świadomość, że „Naturalista” nie jest książką dla każdego. Jeśli jednak nie zraża was motyw nauk ścisłych, które przewijają się w fabule, to bardzo zachęcam do sięgnięcia po tę lekturę. To będzie niesamowita podróż po lasach amerykańskiego stanu Montana. Odkrycia, których dokonacie wraz z głównym bohaterem nieraz wprawią Was w zdumienie. I mam tu na myśli nie tylko rozwiązanie zagadki morderstw, do których doszło na przestrzeni kilkudziesięciu lat, ale także niesamowite fakty naukowe, które być może kiedyś pomogą Wam dokonać własnych niecodziennych odkryć.

26 sierpnia

Apartament w Paryżu - Guillaume Musso

Apartament w Paryżu - Guillaume Musso


Do sięgnięcia po „Apartament w Paryżu” skusiły mnie niejednokrotne zachwyty nad twórczością Musso. Ten jeden z najbardziej rozpoznawalnych na świecie francuski autor ma swoje oddane audytorium, które z niecierpliwością czeka na nowe powieści. „Apartament w Paryżu” to najnowsza propozycja Musso, która jednocześnie jest moim pierwszym spotkaniem z jego twórczością.

Wszystko zaczęło się od nieplanowanego spotkania dwóch zagubionych dusz w pewnym paryskim apartamencie. Opuszczona pracownia malarska należała do wybitnego artysty Seana Lorenza, który niestety zakończył już swój żywot, ale jego mieszkanie można było wynająć przez Internet. Madeline, policjantka śledcza po nieskutecznej próbie samobójczej chciała odpocząć w samotności. Gaspard, amerykański dramatopisarz chciał odciąć się od wszystkiego aby w spokoju napisać nową sztukę. Dwa indywidua pod jednym dachem początkowo nie bardzo mogą dojść do porozumienia, ale szybko łączy ich fascynacja sztuką Lorenza i jego tragicznymi doświadczeniami. Wspólnie podejmują się wyzwania odkrycia sekretów z przeszłości.

Od razu uprzedzam: Paryż ukazany w powieści nie ma w sobie za wiele magii. Jestem przyzwyczajona do tego, że kiedy w powieści pojawia się miasto świateł, opisy zachwycają a ja chcę się tam teleportować. My zastajemy Paryż skąpany deszczem pełen strajków i wielkiego bałaganu. Owszem, nieco magii udało się przemycić autorowi, przede wszystkim za sprawą tego, że powieść przepełniona jest sztuką. Nie ma co się dziwić, skoro główny wątek skupia się na przeszłości artysty, a główni bohaterowie próbują odnaleźć ostatnie dzieła namalowane przez niego przed śmiercią. 

A mimo tego Paryża, mimo tej ciekawej otoczki związanej ze sztuką pierwsze sto stron powieści strasznie męczyłam. Jakoś tak niewiele się działo. Choć pomysł na głównych bohaterów był całkiem ciekawy, to jakoś nie za bardzo przypadli mi oni do gustu. Była policjantka i pisarz tworzą duet, który trochę wspólnie a trochę osobno stara się rozwikłać tajemnicę. Tylko że ewidentnie motorem napędowym w tym duecie był… Gaspard, a nie jego nowa znajoma z doświadczeniami w pracy w policji. Podążając za odkryciem sekretów pozostawionych nierozwikłanych przez artystę bohaterowie zmierzają się także ze swoimi problemami. I to było dość interesujące, bo autor stworzył naprawdę interesujące postacie, zwłaszcza Gasparda (Madeline była według mnie dość irytująca). W jaki sposób niedokończona historia zmarłego artysty może wpłynąć na życie dwójki przypadkowych osób, które chciały przez chwilę pomieszkać w jego pracowni? To musicie sprawdzić sami.

O Musso słyszałam, że zawsze zaskakuje zakończeniem swoich powieści. I tym razem otrzymujemy finał, który jest nieszablonowy i wprawia w osłupienie. Zaskakuje nie tylko rozstrzygnięcie zagadki, ale także… no nie chcę Wam zbyt wiele zdradzać :) W każdym razie, propozycja autora wnosi coś nowego i nie jest zwykłym wskazaniem winnego/winnych.

Zauważyłam, że Musso ma swoich fanów, którzy pokochali styl artysty i są w stanie mu wybaczyć, że tak długo rozkręca się akcja w jego powieściach (to podobno u niego standard, jeśli jest inaczej, wyprowadźcie mnie z błędu). Do mnie nie do końca przemawia ta stylistyka, ale nie żałuję sięgnięcia po „Apartament w Paryżu” choćby dlatego, że po raz kolejny tego lata mogłam przenieść się do tego niezwykłego miasta.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Albatros.

08 sierpnia

Chłopiec, który widział – Simon Toyne

Chłopiec, który widział – Simon Toyne


Jeśli przeczytacie opis wydawniczy na temat tej książki możecie poczuć się trochę zagubieni. „Chłopiec, który widzi mrok. Mężczyzna, który może go przed nim ochronić” kryje się w tym jakaś tajemnica, ale niekoniecznie zachęca do sięgnięcia po tę pozycję. A to źle, bo „Chłopiec, który widział” okazało się być jedną z najmilszych czytelniczych niespodzianek tego roku.

Zaczyna się bardzo brutalnie, bo torturowaniem starego krawca (uwaga: jest gorzej niż u Cartera!). Zabójca zostawia go na pożarcie wygłodniałym szczurom, a na ścianie pozostawia podpis „skończyć to, co zostało zaczęte”. Wnuczka ofiary wraz z synem podążając za wytycznymi pozostawionymi przez dziadka wyruszają w podróż przez pół Francji, aby spełnić ostatnią wolę ofiary. Towarzyszy im tajemniczy Albinos, Salomon Creed, który twierdzi, że jego celem jest uratowanie malca. Nie za bardzo wie jak, jest trochę zagubiony i… ma w sobie sporo z „superbohatera”. Tytułowy chłopiec, Leo posiada z kolei „super moc” - potrafi widzieć aurę człowieka i dostrzec w nim mrok. Może tytuł nie do końca oddaje to, o czym jest ta historia, bo „magiczne” zdolności chłopca wcale nie odgrywają tu najważniejszej roli. Gdybym sama miała zatytułować tę powieść prędzej posiliłabym się kreatywnością mordercy i nadała tytuł „Skończyć to, co zostało zaczęte”. Bo to wokół tego wszystko się kręci..

Na początku wspomniałam, że opis wydawniczy jest może trochę dziwny, może niespecjalnie zachęca do sięgnięcia po tę lekturę. Tymczasem już po kilku stronach przekonałam się o tym, jak dobrze zrobiłam podejmując ryzyko sięgnięcia po „Chłopca...”. Mnie skusiła obietnica nawiązania do Drugiej Wojny Światowej i holokaustu. Wiecie, albo nie wiecie, ale ja bardzo lubię tę tematykę. To znaczy niespecjalnie lubię książki historyczne, ale właśnie powieści osadzone w czasach wojny. Tymczasem akcja „Chłopca, który widział” dzieje się współcześnie, mamy zagadkę kryminalną do rozwiązania, jest ofiara, poszukujemy złoczyńcy. I już to byłoby materiałem na fajny kryminał. Opowieść przeplatają jednak fragmenty zapisków więźnia obozu pracy nazywanego Obozem Krawca, jednego z wielu obozów służących zagładzie Żydów w okresie Drugiej Wojny Światowej. Opisy te są naprawdę drastyczne, ukazują to, jak traktowani byli więźniowie – raczej nie dla osób o słabych nerwach. Z jednej strony więc mamy łatwą rozrywkę w postaci kryminału, z drugiej przytłaczające opisy ludzkiego cierpienia. Wszystko to łączy się w niebanalną całość. Choć sam autor miał trochę wyrzuty sumienia łącząc temat holokaustu z literaturą, której głównym zadaniem jest dostarczenie rozrywki, to ja uważam, że zrobił to bardzo dobrze i z wyczuciem smaku.

Chłopiec, który widział” jest bardzo fajnie skonstruowany. Dzieje się naprawdę dużo, mamy dużo akcji. Narracja poprowadzona jest z kilku perspektyw, dzięki czemu autor mógł poświęcić słuszną porcję uwagi wszystkim kluczowym bohaterom. Nie ma tu przypadkowych lub niedopracowanych postaci, każda z nich została dość konkretnie scharakteryzowana. Krótkie rozdziały, ciągła zmiana perspektywy, pościg, poszukiwanie rozwiązania zagadki związanej z zamordowanym ocalałym z Obozu Krawca – to wszystko sprawia, że książkę czyta się błyskawicznie, mimo że do najcieńszych nie należy.

Przyznam szczerze, że nie spodziewałam się tak dobrej lektury. Mimo, że akcja dzieje się współcześnie historia związana z pewnym obozem koncentracyjnym ulokowanym na terenie Francji odgrywa istotną rolę w całej tej historii. Dzięki temu, „Chłopiec, który widział” nie jest najprostszą z możliwych form czytelniczej rozrywki, ale porusza ważne i poważne tematy takie jak trudna historia, jej wpływ na czasy współczesne, czy odkrywanie własnej historii i rodzinnych tajemnic.

Jeszcze jedna uwaga, bo pojawiało się sporo pytań: Salomon Creed jest bohaterem drugiej książki z serii, jednak brak znajomości pierwszego tomu w ogóle nie przeszkadza w lekturze – drugi tom to zupełnie odrębna historia, akcja dzieje się bowiem we Francji, a sprawa sięga aż do czasów Drugiej Wojny Światowej. Oczywiście są pewne elementy spinające obie części, ale śmiało można czytać bez znajomości tej pierwszej.

Polecam z całego serca!

Za możliwość lektury przedpremierowo dziękuję Wydawnictwu Albatros :)



05 sierpnia

Jak mogłaś – Heidi Perks

Jak mogłaś – Heidi Perks


Przyjaciółka by mi tego nie zrobiła!” to jedno z haseł promujących powieść „Jak mogłaś”, ale też główna myśl, jaka przychodzi mi na myśl, gdy wspominam niedawną lekturę. „Jak mogłaś” to nie tylko thriller psychologiczny, w którym mamy do czynienia z zaginięciem dziecka, ale także opowieść o przyjaźni, trudnej i wystawionej na wielką próbę.

Charlotte i Harriet są przyjaciółkami trochę z przypadku. Nie mają długiej wspólnej przeszłości, ot poznają się, znajdują wspólny język i tak się jakoś układają ich relacje, że coraz bardziej sobie ufają. Kiedy Charlotte po raz pierwszy opiekuje się córeczką przyjaciółki, zabiera ją wraz ze swoimi dziećmi na szkolny festyn. Co złego może się zdarzyć na szkolnym festynie? Ano może się zdarzyć wszystko, na przykład to, że dziewczynka zniknie bez śladu.

Autorka miała dość ciekawy pomysł na fabułę. Powieść czytałam z dużym zainteresowaniem, szybko przewracając kolejne strony, aby w końcu odkryć tajemnicę: co się stało z dzieckiem i kto za tym wszystkim stoi. Lektura wiele razy skłaniała do refleksji, co ja bym zrobiła na miejscu bohaterek. Biorąc na siebie odpowiedzialność opieki nad dzieckiem pilnujesz go jak oka w głowie, z drugiej strony… czy temu co się zdarzyło można było jakoś zapobiec? Czytając, zastanawiałam się również nad tym, czy to aby na pewno jest przyjaźń. Wiecie, mam wrażenie, że obecnie to słowo jest trochę nadużywane. Pomiędzy Charlotte i Harriet było tyle sekretów, tajemnic i niedomówień, że trochę trudno mi to postrzegać jako prawdziwą przyjaźń. Czy jednak stając w obliczu próby, sprostają jej? I czy przyjaźń przetrwa tę ciężką próbę? Tego dowiecie się czytając „Jak mogłaś”.

Historia poszukiwań trzyma w napięciu zdecydowanie bardziej niż niedawno opisywany przeze mnie „Rok we mgle”. Niestety jednak „Jak mogłaś” jest według mnie bardzo przewidywalna, właściwie rozwiązanie „zagadki” otrzymujemy na tacy już w połowie książki, co jak na thriller (przyznajcie sami) jest zdecydowanie zbyt wczesne. Postacie przyjaciółek są wykreowane dość przeciętnie. Roztrzepana Charlotte i tajemnicza Harriet ani nie zbudziły mojej sympatii, ani też specjalnie mnie nie denerwowały. Jak na thriller psychologiczny, do którego zalicza się tę książkę ich portrety psychologiczne mogłyby być nieco mocniej zaakcentowane. Choć, nie chcąc zdradzać Wam zbyt wiele z fabuły, przyznam, że psychika jednej z przyjaciółek może budzić skrajne emocje.

Nie twierdzę, że „Jak mogłaś” to zła książka, ale na tle czytanych choćby tylko w tym roku thrillerów, wydaje się być dość przeciętna. Ewidentnie zabrakło w niej efektu „wow”. Niezbyt fajnie czyta się thriller, którego zakończenie w żaden sposób nie zaskakuje. Kiedy w thrillerze czytasz epilog (czy tam „Rok później”, „100 lat później” itp.) to spodziewasz się, że w ziemię uderzy jakiś meteoryt. Coś się wydarzy, coś mocnego i nieoczekiwanego, tymczasem w tej książce tego czegoś ewidentnie zabrakło. Historia po prostu się skończyła. I tyle.

01 sierpnia

W cieniu tamtych dni - Magdalena Majcher

W cieniu tamtych dni - Magdalena Majcher


Magdalena Majcher w swojej najnowszej powieści dołożyła kolejną cegłę do muru pamięci o wszystkich, którzy w sierpniu 1944 postanowili zawalczyć o Wolną Warszawę, o Wolną Polskę. I choć z tematyką Powstania Warszawskiego do czynienia miałam nie raz, nie uważam, aby starania autorki były niepotrzebne. Dziś, 74 lata po wybuchu powstania możemy jedynie dbać o to, aby pamięci o powstańcach nie zatarł ślad czasu.
W cieniu tamtych dni” to niezwykła podróż w czasie. Autorka zgrabnie łączy teraźniejszość z okrutną wojenną przeszłością. Mikołaj przypadkowo trafia na tajemniczą szkatułkę, w której znajduje plik niewysłanych listów oraz powstańczą opaskę. Ma poczucie, że nie wie wszystkiego o swojej rodzinie. Trochę krępuje się zapytać babcię o swoje znalezisko, ale gdy rozpoczynają rozmowę na ten temat… babcia Emilka po latach decyduje się opowiedzieć swoją historię. Okej, przyznaję – motyw ze szkatułką jako pretekstem do rozmów o powstaniu jest dość banalny, ale obiecuję Wam, że jest to tylko wstęp do emocjonującej historii o trudnej młodości, powstańczej miłości i traumie wojny, która swoim echem odbija się na kolejnych pokoleniach.
Nie przychodzimy znikąd. Każdy z nas ma jakąś historię. Musisz poznać przeszłość swojej rodziny, aby zrozumieć teraźniejszość i dać szansę przyszłości”.
Babcia Emilka, Emilia, Mila – gdy wybuchło powstanie miała zaledwie 22 lata, była szczęśliwie zakochana, ale i oddana „sprawie”. Dziś jest już leciwą staruszką, ale wciąż jarzy się w niej płomień z tamtych lat. To kobieta, która naprawdę wiele przeszła, ale nigdy tak naprawdę nie rozliczyła się z przeszłością. Postać, jaką rysuje autorka, to z jednej strony serdeczna babcia, w którą zapatrzony jest Mikołaj, z drugiej zaś kobieta po przejściach. Ma swoje tajemnice, których dotychczas nie odważyła się głośno wypowiedzieć. Czy na starość zazna spokoju? Kim jest Krzyś, czy przetrwał wojnę i czy po latach tych dwoje miało szansę na jeszcze jedno spotkanie? Tego dowiecie się czytając tę książkę.
Nie myślcie jednak, że „W cieniu tamtych dni” to banalna historyjka miłosna z wojną, a dokładniej Powstaniem Warszawskim w tle. Autorka poruszyła o wiele więcej wątków niż mogłoby się Wam wydawać. Trauma wojny potrafi siać zniszczenie również wiele lat po ostatnim wybuchu. Ale „W cieniu tamtych dni” to również opowieść o trudnych relacjach rodzinnych. Mimo, że przede wszystkim jest to opowieść o losach Mili – młodej i odważnej powstanki, to historia łączy się tu ze współczesnością. W jaki sposób? Sprawdźcie sami.
Przyznam, że trochę bałam się sięgnąć po twórczość autorki w takim wydaniu. Literatura współczesna – tu sprawdza się perfekcyjnie poruszając trudne dla kobiet tematy. Obawiałam się, jak dotychczasowa jej twórczość będzie miała się do powieści historycznej. Okazało się, że Magdalena Majcher wciąż nie rezygnuje z poruszania trudnych dla kobiet tematów, a przy tym świetnie oddała klimat powstania. Przyznam, że wiele z „powstańczych” opowieści opisujących trudy tego okresu ujętych w opowieści Mili nie była dla mnie nowością, bo spotkałam się z nimi w innych historiach (swoją drogą mocno polecam „Dziewczyny z Powstania” autorstwa Anny Herbich-Zychowicz), a może nawet w Muzeum Powstania Warszawskiego (to miejsce trzeba koniecznie odwiedzić – do dziś pamiętam „próbkę” chodzenia po kanałach, a byłam tam ponad 10 lat temu..). Ale wiecie co? To dobrze, bo one nadały autentyczności tej opowieści.

16 lipca

Rok we mgle - Michelle Richmond

Rok we mgle - Michelle Richmond



Nie tak dawno głośno było o najnowszej książce Michelle Richmond. „I że cię nie opuszczę” naprawdę mnie oczarowało. Sięgając zatem po wcześniejszą powieść autorki miałam naprawdę spore oczekiwania. Thriller. zaginięcie małej dziewczynki, poszukiwania, akcja, napięcie. Tego oczekiwałam, na to się przygotowałam. A co dostałam?

Abigail i Jake planują wspólną przyszłość. On, ojciec samotnie wychowujący ukochaną córeczkę. Ona, fotografka poszukująca swojego celu w życiu, gotowa by założyć rodzinę i wychowywać Emmę jak własne dziecko. Gdy Jake wyjeżdża odwiedzić przyjaciela, one mają spędzić swój pierwszy weekend zupełnie same. Abigail stara się zdobyć serce i zaufanie sześcioletniej dziewczynki. We dwie wybierają się na plażę, gdzie unosi się gęsta mgła. Idealna sceneria, by zrobić kilka niezwykłych zdjęć. Kobieta robiąc zdjęcia traci dziewczynkę z oczu na kilkanaście sekund. Emma jakby rozpływa się w powietrzu…

Kiedy jakaś książka zakwalifikowana jest do kategorii „thriller/sensacja” (por. Lubimy Czytać”) to oczekuję wartkiej akcji i wielkiego napięcia. Tymczasem „Rok we mgle” wciągnął mnie w wir wydarzeń dwukrotnie: na początku oraz pod koniec gdy następował punkt kulminacyjny całej akcji, wszystko pozostałe rozmywało się w (być może tytułowej) mgle. Zaprawdę powiadam Wam: „Rok we mgle” to raczej dramat psychologiczny, niż historia, która Was pochłonie i szybką akcją.

Naprawdę doceniam portret psychologiczny głównej bohaterki, jaki nakreśla nam autorka. Dobrze zostały też uchwycone zmiany, jakie zachodzą w Abigail, jednak całość wydaje się dość chaotyczna i nieskładna. Może taka była nasza bohaterka. Pierwszoosobowa narracja pozwala głębiej wniknąć w jej myśli i spróbować zrozumieć jej poczucie winy, determinację, czy podejmowane decyzje. Liczne retrospekcje, które tak mocno zaburzały akcję i z początku wydawały bez sensu coraz wyraźniej rysowały portret samotnej i zagubionej kobiety po przejściach.

Czytanie opowieści o poszukiwaniach Emmy choć momentami nużące wciągało. Mimo, że nie wszystko mi odpowiadało w stylu pisania, to chciałam jak najszybciej dotrzeć do końca. I to wcale nie dlatego, że chciałam mieć to już za sobą. Historia naprawdę wzbudziła moje zainteresowanie. Bardzo chciałam znaleźć odpowiedź na pytania z okładki:


W gęstej mgle?

W falach Pacyfiku?
Na parkingu?
W ciężarówce nieznajomego?
Gdzie zniknęłaś?


Nie będę ukrywać: „Rok we mgle” nieco mnie rozczarował. Po pierwsze, jak wspomniałam spodziewałam się zupełnie innego gatunku i nie byłam przygotowana na to, że okaże się to dramat psychologiczny połączony nieco z powieścią obyczajową o dość powolnej, momentami nużącej akcji. Po drugie, miałam naprawdę wysokie oczekiwania po świetnym i pomysłowym „I że cię nie opuszczę”. Czytając zauważyłam, że napisana wiele lat wcześniej powieść „Rok we mgle” to nieco niezgrabne początki autorki. Pewnie dziś opowiadając nam tę samą historię zrobiłaby to nieco inaczej.

Wznowione wydanie powieści ukaże się nakładem Wydawnictwa Otwartego w drugiej połowie września. 



04 lipca

Afera – John Grisham

Afera – John Grisham



Lato w pełni, wakacje trwają, zatem pomyślałam, że nie zaszkodzi sięgnąć po coś lżejszego, młodzieżowego, po co sięgnąć będzie mógł także młodszy czytelnik. I tak oto w moje ręce trafił egzemplarz „Afery” Johna Grishama. Autora nie trzeba nikomu przedstawiać, wielu z Was zapewne kojarzy również serię o Theodorze Boone – nastoletnim prawniku. „Afera” to już 6 część cyklu, ale spokojnie można ją czytać niezależnie od znajomości pozostałych.

Theo, jeśli chce zostać prawnikiem musi najpierw skończyć szkołę. Przed nim egzaminy, od których zależy jego dalsza ścieżka edukacyjna. Jest stres, są obawy – generalnie wszystko to, co dzieciaki odczuwają przed testami kompetencji organizowanymi przez władze. Kiedy największy ból (konieczność podejścia do wielogodzinnych egzaminów) mija i młody prawnik myśli, że ma to już za sobą, pojawiają się doniesienia, jakoby w jednej ze szkół dopuszczono się fałszerstwa wyników...

Pomysł na fabułę jest bardzo ciekawy. Nie ma co ukrywać – jest to bardzo prosta historia. Nie ma nagłych zwrotów akcji, ani wielkiego napięcia. Może i nie czytałam tej historii z wypiekami na twarzy… ale według mnie książka ta niesie ze sobą o wiele większą wartość – szczególnie dla młodszych odbiorców. Przede wszystkim Theo Boone uczy sztuki negocjacji. Jak na nastolatka aspirującego do bycia prawnikiem, Theo wykazuje się niezwykłą sztuką wynajdywania argumentów pozwalających na osiągnięcie własnych celów. „Afera” to także lekcja uczciwości i lojalności względem przyjaciół. W tej krótkiej historii można odnaleźć naprawdę cenne lekcje.

Autorowi udało się napisać książkę, która jednocześnie stanowi łatwą (np. wakacyjną) rozrywkę, pomaga poradzić sobie z egzaminacyjnym stresem, a także jest lekcją wychowania dla młodego czytelnika. To opowieść nie tylko o (między)szkolnej aferze, ale także o dążeniu do realizacji marzeń oraz o wartości przyjaźni. Choć zdecydowanie nie kwalifikowałabym tej lektury jako kryminału/ sensacji, to jest to całkiem przyjemna literatura młodzieżowa, która niesie za sobą wartościowe przesłanie.


Za egzemplarz dziękuję Wydawnictwu Albatros :)


29 czerwca

Zawsze będziemy mieli Paryż - Emma Beddington

Zawsze będziemy mieli Paryż - Emma Beddington



Paryż potrafi oczarować. To miasto świateł, które potrafi rzucić urok i przyciągać o wiele mocniej niż siła grawitacji. Nic dziwnego, że widząc Paryż w tytule i Francję w pigułce na okładce nie mogłam przejść obojętnie obok tej pozycji. Opis obiecywał zabawną i lekką powieść dla wszystkich, którzy choć przez chwilę byli zafascynowani Paryżem. Otrzymałam jednak coś zupełnie odmiennego co nijak nie ma się do tej obietnicy.

„Zawsze będziemy mieli Paryż” to opowieść o tym, jak Brytyjka, nastoletnia jeszcze wtedy Emma zafascynowana docierającymi do niej skrawkami „francuskości” podjęła odważną decyzję: jak dorosnę zostanę Francuzką. Już sam podtytuł pozwala domyślić się, że nie okazało się to być taką prostą sprawą. Całe życie poświęciła realizacji tego celu: nauka języka, wnikanie w kulturę francuską (przede wszystkim przez wytwory kultury popularnej), czy wyjazd do Francji. To tam poznaje swojego przyszłego męża (Francuza, a jakże!). Kolejne rozdziały to opis kolejnych lat, zwykłej prozy życia. Kiedy małżeństwo przeprowadza się do Paryża nagle okazuje się, że to niekoniecznie oznacza spełnienie marzeń naszej bohaterki.

Szybko okazało się, że ta powieść to nie tylko historia kobiety szukającej swojej drogi, ale przede wszystkim opowieść o konflikcie ról pomiędzy „brytyjskością” a „francuskością”. Bycie Francuzką z całym tym brytyjskim bagażem doświadczeń wcale nie jest takie proste. Bo przecież nie tylko stereotypy opisują narody. Każda większa grupa rządzi się swoimi prawami i ma swoje specyficzne cechy. Obserwowanie z jakimi dylematami zmierza się bohaterka, jak trudno jest się wyzbyć toku myślenia charakterystycznego dla Brytyjczyków była najciekawszym wątkiem w całej tej historii. Zresztą, tak na marginesie – świetny portret Anglików stworzyła kiedyś Kate Fox w swojej książce „Przejrzeć Anglików. Ukryte zasady angielskiego zachowania” (polecam!). Nie zdziwiłam się zatem, że nawet autorka powołuje się na tę książkę w swojej powieści.

Zasadniczo jednak, „Zawsze będziemy mieli Paryż” to powieść o poszukiwaniu własnej drogi, trudach macierzyństwa, radzeniu sobie z traumą, odkrywaniu siebie i swoich potrzeb. To także opowieść o prozie życia na obczyźnie i problemach codzienności. Ta powieść, to historia życia autorki. Wydaje mi się, że napisanie jej było dla niej pewnego rodzaju rozliczeniem z przeszłością, formą terapii. Całość, składająca się z nieco przydługich monologów niemal zupełnie pozbawionych dialogów przepełniona jest nostalgią i negatywnymi emocjami. Nie do końca udało mi się zrozumieć co czuje bohaterka/autorka, jej wyborów i postaw życiowych. Może dlatego lektura okazała się nie taka łatwa i przyjemna jak obiecywano.

O „Zawsze będziemy mieli Paryż” można powiedzieć wiele, ale na pewno nie jest to lekka lektura. Trochę zbierałam się do napisania o książce, która najpierw mnie zaintrygowała, potem trochę znudziła, bardzo zdołowała a na koniec sprawiła, że pojawiła się iskierka nadziei. Czy ostatecznie uważam, że warto po nią sięgnąć? Chyba tak. Może nie wszystko musi być białe albo czarne, nie zawsze musi pojawić się jasne określenie: warto, czy nie warto. Tym razem decyzję pozostawię Wam.

20 czerwca

Żmijowisko – Wojciech Chmielarz

Żmijowisko – Wojciech Chmielarz


„Żmijowisko” to moje pierwsze spotkanie z twórczością Pana Chmielarza. Dowiedziałam się o niej podczas niedawnego spotkania z autorem. Kiedy usłyszałam hasła: tajemnica, zaginięcie, psychologiczna analiza rozpaczy od razu wiedziałam, że prędzej czy później będę musiała po nią sięgnąć. I tak pewnego poranka obudziłam się z wielką chęcią poznania historii, którą zapoczątkował niewinny wyjazd grupy znajomych do małej wsi Żmijowisko.

Lato 2016 – Grupa znajomych ze „starych czasów” wyjeżdża na wspólne wakacje. Zaszywają się w gospodarstwie agroturystycznym, aby wraz ze swoimi bliskimi spędzić razem trochę czasu. Jak to czasami bywa na takich wyjazdach, wracają nierozwiązane sprawy sprzed lat, wypływają niedopowiedzenia i rodzą się nowe konflikty. Jest alkohol, są narkotyki. Pewnego ranka, po hucznej imprezie okazuje się, że nastoletnia córka Kamili rozpływa się bez śladu.

Rok później – Kamila wciąż nie może się pogodzić z zaginięciem Ady. Nie potrafi poradzić sobie ze stratą. Zaniedbuje przy tym siebie, nie potrafi zadbać o młodsze dziecko. Tymczasem ojciec dziewczyny wraca do Żmijowiska, podejmując się własnego śledztwa. Nie on jeden decyduje się na ten krok… a co z niego wyniknie dowiecie się sięgając po książkę.

Początkowo sądziłam, że „Żmijowisko” to bardziej powieść obyczajowa z nierozwikłaną tajemnicą w tle. Że bardziej chodzi o nakreślenie relacji między starymi znajomymi, o ukazanie życia na wsi, wreszcie o opisanie cierpienia i rozkładu rodziny na skutek traumatycznego wydarzenia. Zapewniam Was jednak, że to prawdziwy thriller, którego zakończenie było zacnym zwieńczeniem całej lektury. Napięcie rośnie z każdym kolejnym rozdziałem. Autor ukazuje akcję z 3 różnych perspektyw czasowych mieszając coraz bardziej, a jednocześnie odkrywając przed nami kolejne karty. Poznajemy szczegóły wydarzeń sprzed roku (wspólne wakacje, które zakończyły się tragicznie), następnie przenosimy się do teraźniejszości, kiedy to ojciec na własną rękę poszukuje rozwiązania zagadki. W międzyczasie odkrywamy szczegóły wydarzeń, do których doszło w ciągu tego roku. Podziwiam, że autor nie pogubił się w tym przeplatańcu, a każdy poruszany wątek okazał się być istotnym puzzlem do rozwikłania zagadki.

To, co zasługuje na uznanie, to postaci stworzone na potrzeby tej powieści. Chmielarz nie ogranicza się do nadania imion kreowanym bohaterom. Każda z nich ma swoją historię i osobowość. Jest niezadowolona ze swojego życia rodzinnego kobieta, która na skutek „wpadki” pożegnała się z marzeniami o swojej wielkiej miłości, jest gwiazdka telewizji, która wyróżnia się tym, że jej kolor skóry jest ciemniejszy niż innych, są gospodarze, którzy uciekli od wielkomiejskiego życia… i wiele innych charakternych postaci, z których każda wnosi coś nowego do opowiadanej historii.

Dla mnie „Żmijowisko” okazało się wspaniałą przygodą. Zazwyczaj sięgam po zagraniczne pozycje z tego gatunku. Osadzenie akcji w polskich realiach nadaje książce niesamowitego klimatu. Nie mam tu na myśli wyłącznie względów geograficznych. Powieść świetnie oddaje także naszą polską mentalność i charakterystyczny dla nas system wartości. Bardzo, bardzo polecam!

07 czerwca

Podejrzany - Paulina Świst

Podejrzany - Paulina Świst

Paulina Świst powraca z nową książką! „Podejrzany” jest już dostępny w księgarniach, a ja żałuję, że lekturę mam już za sobą! Chętnie przeżyłabym to jeszcze raz. Po raz kolejny otrzymujemy sporą dawkę emocji. Świst pozostaje wierna zasadom: ostry seks, ostry język, ostra jazda.

W najnowszej książce Pauliny Świst najważniejszą rolę odgrywają brat Komisarza i siostra Prokuratora. Może się wydawać na pierwszy rzut oka, że robi się z tego telenowela? Nic z tego! Autorka fajnie kreuje postaci, przeplata ich losy i tworzy ich własny, śląski świat prawa i nieprawości. Daniel Wyrwa – Siwy daje się poznać jako zadziorny, ale interesujący mężczyzna. W 2014 roku jest żołnierzem. Wtedy poznaje Marię Zimnicką – aplikantkę, nieco rozpieszczoną, pyskatą 25-latkę. W roku 2017 Daniel wraca z odwyku, ma własną szkołę bokserską, ona pracuje w kancelarii u Kingi i wychowuje córeczkę.

Podczas lektury „Podejrzanego” na przemian odkrywamy początki znajomości bohaterów jak również aktualne relacje pomiędzy Siwym i Maryśką. I tu czeka na Was wiele emocji. Sprawy się mocno komplikują, kiedy „Siwy” dzięki interwencji Zimnego i Komisarza odnawia kontakt z Marysią i ich córeczką. Wszystko byłoby zbyt proste, gdybyśmy mieli obserwować jedynie to, czy byłym kochankom uda się dojść do porozumienia. Ktoś jednak wysyła pogróżki w kierunku małej Niny. Tylko kto? A jeśli nie wiadomo kto, to jak walczyć z niewidzialnym wrogiem?

Pamiętacie Zimnego z „Prokuratora”? On i Kinga nie zawodzą – pojawiają się nie raz na kartach powieści. Tracą jednak status mojej „ulubionej pary w świstowym świecie”. Siwy wzbudził moją sympatię już w „Komisarzu”, a teraz on i Maryśka wydają mi się najbardziej barwnymi postaciami. Ich perypetie poznajemy z różnych perspektyw: kiedyś i dziś, a do tego dzielą się narracją – na przemian swoje racje przedstawia raz Ona, raz On. Pozwala to nam zrozumieć ich tok rozumowania, obawy i uprzedzenia. Choć początkowo może wydawać się, że pochodzą z dwóch różnych światów, szybko dociera do mnie, że pasują do siebie jak dwie połówki jabłka. Trudno ich nie lubić.

Autorka przyzwyczaiła nas do tego, że wprowadza nas w świat prawniczych układów i układzików, pokazuje jak naprawdę funkcjonuje w Polsce prawo i ile można załatwić trzymając się blisko odpowiednich organów. To momentami przerażające, ale bardzo realistyczne obrazy wymiaru sprawiedliwości w Polsce.

Świst w „Podejrzanym” serwuje nam naprawdę szybką akcję. Znowu dałam się wciągnąć w wir wydarzeń i rekordowo szybko poznać zakończenie. Sięgając po jej książki trzeba się z tym liczyć. To nie jest książka, która wystarczy Wam na wiele godzin delektowania się lekturą. Ani się nie obejrzycie, a zaskoczy was ostatnia strona powieści. Zawsze ubolewam, że to taka krótkotrwała rozrywka. Dobrze, że przynajmniej tak bardzo emocjonująca.

Na koniec podkreślę, że książki Pauliny Świst to ten rodzaj literatury, który ma służyć czystej, prostej rozrywce. Nie oczekuje więc wzniosłego języka, czy wyrafinowanej kompozycji. Choć w większości przypadków byłabym zdegustowana czytając fragment „siedzę na kiblu” i widząc tyle przekleństw w książce, to w przypadku twórczości Pauliny Świst dostrzegam potrzebę, aby wszystko pozostawało w takim trochę wulgarnym, trochę prostackim stylu. Każdemu się należy trochę luzu. Nie wiem jak Wy, ale ja czasami mam ochotę sięgnąć i po taką łatwą rozrywkę i zapomnieć o całym świecie.

03 czerwca

Muszę to wiedzieć - Karen Cleveland

Muszę to wiedzieć - Karen Cleveland

Kiedy słyszę takie pojęcia jak CIA, służby, szpiedzy czy agenci od razu przychodzą na myśl filmy akcji, thrillery, ewentualnie kryminały. Co jeśli powiem Wam, że „Muszę to wiedzieć” Karen Cleveland to powieść obyczajowa i psychologiczna z motywem opartym na wspomnianych elementach? Według mnie udało się stworzyć coś całkiem interesującego!

Vivian – prywatnie żona idealnego partnera, matka czwórki małych dzieci, na co dzień jest analityczką  w CIA. Służy krajowi pracując w kontrwywiadzie poszukując uśpionych rosyjskich agentów na terenie USA. Matt – kochający ojciec i mąż idealny, oddany rodzinie i potrafiący pójść na niejeden kompromis. Przez większość czasu to on jest głową domowego ogniska, gotuje, sprząta i pomaga dzieciom odrobić lekcje. Pewnego dnia Vivian wykonując swoje obowiązki trafia na coś, co zmieni wszystko… Niejednokrotnie pojawi się pytanie: do czego są w stanie posunąć się Rosjanie?

„Muszę to wiedzieć” to książka, którą czytałam jednym tchem. Pierwsze rozdziały działały na mnie tak, że po przeczytaniu ostatniego akapitu musiałam zbierać szczękę z podłogi i szybko brałam się za kolejny. Często towarzyszył mi szok i niedowierzanie, ale przede wszystkim pytanie: co będzie dalej?! I choć później akcja zwalnia, ponieważ sporo miejsca autorka poświęciła dylematom moralnym i kalkulacjom głównej bohaterki, to emocje nie opadły aż do ostatniej strony. Sposób, w jaki Cleveland odtwarza tok myślowy Vivian sprawia, że sama zaczęłam się zastanawiać jakich wyborów ja dokonałabym na jej miejscu, co jest prawdą, a co manipulacją. Kto jest przyjacielem a kto wrogiem, komu można zaufać, a od kogo lepiej trzymać się z daleka. I choć nie do końca popierałam wszystkie wybory głównej bohaterki, to je rozumiałam, ponieważ autorce dobrze udało się zarysować osobowość tej postaci.

Musicie wiedzieć, że ta powieść to nie jest typowy thriller psychologiczny czy powieść szpiegowska. Ma w sobie dość sporo z powieści obyczajowej, w tym dość rozbudowany wątek miłosny. Mi to absolutnie nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie stanowiło wartość dodaną tej książki. Wplecenie uczuć w wątek szpiegowski sprawia, że „Muszę to wiedzieć” powinno przypaść do gustu szerokiemu gronu. Dla mnie niezwykle interesująca była koncepcja autorki co do sposobów działania wywiadu oraz mechanizmów stosowanych przez rosyjskich szpiegów.

Powiem Wam jedno, biorąc się za lekturę „Muszę to wiedzieć” przygotujcie się na wiele emocji i… interesujące zakończenie! Konstrukcja książki i poziom budowanego napięcia sprawia, że odwracając kolejne strony sama do siebie powtarzałam tytuł tej książki, ponieważ naprawdę musiałam to wiedzieć. Myślicie, że się dowiedziałam? Chcecie się TEGO dowiedzieć? Sięgnijcie po tę książkę. Warto.


Copyright © 2016 Uwaga czytam , Blogger